
Kalaw i wędrówka nad jezioro Inle
Po 7 godzinach jazdy nocnym autobusem z Taungoo dotarliśmy do Kalaw. Jest to górska miejscowość i baza wypadowa na kilkudniowe wędrówki nad jezioro Inle. Dużo turystów przyjeżdża tutaj nocnymi autobusami około 4 nad ranem. Wychodząc z autokaru, pierwsze co przychodzi na myśl, to: „ Czy ja rzeczywiście nadal jestem w Birmie, czy może dziwnym trafem wylądawałam w Zakopanem?” Chłód zdecydowanie daje się we znaki o tak wczesniej porze. Człowiek, który przyzwyczajony jest do cieplejszych klimatów i którego jedynym odzieniem jest koszulka i szorty, może doznać niezłego szoku. Wygląda też na to, że pracownicy pensjonatów znają na pamięć cały rozkład autobusowy i jak to przystało na turystyczną mieścinkę, czekają dzielnie w tym zimnie na „nowy towar”. Podszedł do nas przedstawiciel hostelu Golden Lily. Właściwie to miałam wrażenie, że rozpłynęłam się w powietrzu, lub nagle miałam na sobie „czapkę-niewidkę”, bo pan całkowicie ignorował moją obecność, unikał kontaktu wzrokowego i rozmawiał tylko z przedstawicielem gatunku męskiego, czyli Kevinem. Czytaliśmy już przed przyjazdem do Kalaw, że jest to jedna z najtańszych opcji noclegowych. Jest również możliwość zapłacenia za pół nocy, co jest fajną opcją, jeżeli tak jak my, nie zmróżyliście oka, i jedyne, o czym marzycie to łóżko i kilkugodzinny sen. Zignorowaliśmy więc podejrzane zachowanie pana – może tak jak i my nie wyspał się, lub żona zalazła mu za skórę tego samego wieczoru, i z tego względu miał uprzedzenia do wszystkich osobników płci żeńskiej. Nikt przecież idealny nie jest, a kobiety to podstępne istoty i facet może nawet miał rację, nie patrząc mi w oczy. 😉 Zapłaciliśmy 10 dolarów i czym prędzej udaliśmy się do pokoju. Kilka godzin później, zamiast kogutów i ćwierkania ptaszków (bo tego typu dźwięków oczekiwałam o poranku na wsi), obudziły nas głośne klaksony i inne odgłosy ruchliwej ulicy. Drzwi były otwarte – widocznie przy tym zmęczeniu nie zauważyliśmy, że zamek nie pełni swojej zasadniczej funcji zamykania. W pomieszczeniu natomiast mieliśmy licznych towarzyszy z zewnątrz, którym najwidoczniej ten ruch uliczny również nie odpowiadał. Postanowiły przywędrować sobie poprzez otwarte drzwi i szczeliny w ścianach – mrówki, jaszczurki i inne stworzenia, z którymi nie byliśmy skorzy dzielić naszego pokoju. Właściciel hostelu nadal postanowił nie zwracać na mnie najmniejszej uwagi – chyba bardzo musiała podpaść mu ta żona. Udaliśmy się więc na poszukiwania innego lokum. Znaleźliśmy piękny pensjonat, również w centrum, ale z dala od ruchliwej ulicy i w tej samej cenie. Mya Sabai Inn prowadzony jest przez syna i jego rodziców – przez cały nasz pobyt czuliśmy się jak członkowie rodziny. W cenę wliczone jest również pyszne śniadanie. Po ustaleniu ceny i załatwieniu formalności, udaliśmy się na śniadanie do lokalnej jadłodalni Pyae Pyae, poleconej przez właściciela pensjonatu. Za niecałe 2 dolary można tutaj zjeść pyszną zupę z makaronem – specjalność tutejszej kuchni Shan.
Kalaw jest piękną miejscowością, położoną na wysokości 1320 m n.p.m. w bardzo malowniczych okolicznościach natury. Dużo turystów wyrusza na trekking nad jezioro Inle tego samego dnia lub dzień później. My jednak postanowiliśmy zatrzymać się tutaj na 3 dni i pozwiedzać okolicę. Warty odwiedzenia jest lokalny targ. Jest on czynny codziennie, ale co 5 dni przyjeżdżają tutaj mieszkańcy innych regionów Shan, aby sprzedawać swoje dobra. Można tutaj spotkać kobiety z grupy etnicznej Pa’O, wspomnianej przeze mnie już wcześniej. Kobiety w czerni, z kolorowymi chustami na głowie – marzenie każdego Birmańczyka, bo pracować przy nich nie musi. Na targu można kupić wszystko – od warzyw, owoców, przypraw, po ubrania, buty i pamiątki. Zjeść też można bardzo smacznie. Mi wielką frajdę sprawiło łażenie po targu oraz obserwowanie codziennego życia mieszkańców i przekupek z róźnych regionów stanu Shan.
Na tarasie siedzi leń, pije piwo cały dzień
Pierwszego dnia postawiliśmy na lenistwo, powłuczenie się po miasteczku i na sączenie zimnych trunków na tarasie włoskiej knajpki Red House Bar and Restaurant. Prowadzona jest przez sympatycznego Włocha , który mieszka w Birmie już od dłuższego czasu. Spodobało mu się tak bardzo, że ożenił się z kobietą z Kalaw i razem otworzyli knajpkę. Jeżeli chodzi o jedzenie, to nie było w naszym przedziale cenowym, upodobaliśmy sobie raczej lokalne jadłodalnie. Warto jednak udać się tutaj dla samej przyjemności popijania zimnego piwa, chwili relaksu i miłej pogawędki z właścicielem na tarasie restauracji. Mają tutaj również najlepszą kawę w Kalaw.
Wieczorem przenieśliśmy się na kolejny taras – tym razem do Golden Kalaw Inn. Hotel cieszy się dużą popularnością ze względu na wysokie standardy, pomocnych pracowników, jak i również dzięki wspomnianemu tarasowi, z którego roztacza się piękna panorama miasteczka i okolic – idealne miejsce na podziwianie zachodu słońca. Właścicielka hotelu jest wspaniałą osobą – mimo że nocowaliśmy w innym pensjonacie, opowiedziała nam trochę o Kalaw, wręczyła mapę, na której zaznaczone były wszelkie atrakcje, restauracje oraz szlaki górskie. Zaprosiła nas równieź na taras. Po pięknym zachodzie słońca udaliśmy się na kolację do Pyae Pyae, wraz z poznaną grupą osób z Golden Kalaw Inn.
Hej w góry, w góry, w góry!
Drugi dzień postanowiliśmy spędzić bardziej aktywnie, wyruszyliśmy więc na wycieczkę górską. Szlak rozpoczyna się od klasztoru Thien Taung. Widoki są niesamowite, a po drodze spotkaliśmy raptem dwie osoby. Mimo że noce w Kalaw są zimne, to w ciągu dnia można liczyć na palące słońce. Podejście na szczyt zajęło nam około 2 godzin. Znajduje się tutaj klasztor Ma’Nor’ A’Hla. Birmańczycy przyjeżdżają tutaj, aby pomedytować i wyciszyć się. Poznaliśmy kobietę, która na co dzień mieszka w Rangun, i która wraz z grupą osób przyjechała tutaj na kilka dni, aby zapomnieć choć na chwilę o zabieganym życiu w mieście.
Po tym aktywnym poranku udaliśmy się na obiad do Thu Maung Restaurant. Jest to typowo birmańska restauracja, gdzie oprócz dania główego, serwują mnośtwo innych miseczek z dipami i innymi smakołykami. Wydaje się być bardzo popularną knajpą wsród birmańskich turystów, gdyż podjeżdżają tutaj tłumnie wielkimi autokarami. Wieczór spędziliśmy z właścicielami naszego pensjonatu – zaprosili nas do siebie, poczęstowali ciastem i herbatą, opowiedzieli historię powstania hotelu i pokazali nam kolekcje zdjęć.
Jadę na rowerze słuchaj do byle gdzie; I depniemy sobie ode wsi dode wsi
Ostatniego dnia postanowiliśmy wypożyczyć rowery i udać się na wycieczkę rowerową. Gorąco polecam objazdówkę po okolicy, szczególnie miłośnikom wiejskich klimatów i pięknej natury. Nie mieliśmy żadnego planu, podążaliśmy tam, gdzie nas intuicja poniosła. Mijaliśmy wioski, pola ryżowe i działki – do tej pory pamiętam unoszący się w powietrzu zapach ziół, który przypominał mi…Polskę. Po drodze wstąpiliśmy do klasztoru z 60 posągami Buddy oraz do Centrum Medytacji. Mieliśmy okazję uczestniczyć w ceremonii wkraczania młodych kobiet w życie mniszek. Po kilku godzinach jazdy rowerem zatrzymaliśmy się w knajpce New Simple Life. Godna polecenia jest również kawiarnia Kalaw Cafe. Usytuowana jest w pięknym ogrodzie pełnym warzyw, które później lądują na twoim talerzu.
Wściekłe bawoły i kubeł zimnej wody
Po południu przyszedł czas na zarezerwowanie naszego trekkingu nad jezioro Inle. W Kalaw jest mnóstwo agencji, które organizują owe wyprawy – jest w czym wybierać. My, wraz z chłopakiem poznanym podczas wypożyczania rowerów oraz jego dwiema koleżankami Niemkami, udaliśmy się do Ever Smile. Polecam ich usługi, jeżeli macie ograniczony budżet i nie przeszkadza Wam liczna grupa. Jest to najtańsza opcja w Kalaw, dlatego też dużo backpackersów decyduje się na trekking właśnie z nimi. Następnego ranka wstawiliśmy pod Ever Smile, zwarci i gotowi na wędrówkę. 🙂 A wraz z nami 30 innych osób, które również zjawiły się pod agencją. Na szczęście podzielili nas na dwie grupy i tak oto wyruszyliśmy na nasz 2-dniowy trekking. Większe plecaki z całym naszym dobytkiem miały zostać dowiezione do jednego z hotelów nad jeziorem Inle, mieliśmy więc ze sobą tylko najbardziej potrzebne rzeczy. Naszym przewodnikiem była młoda kobieta, która, jak się okazało, wyczekiwała potomstwa. Pierwszego dnia zatrzymaliśmy się w wiosce grupy etnicznej Pa’O. Jak dla mnie była to trochę niezręczna sytuacja – wtargnięcie do czyjejś wsi i podglądanie ich życia, jak w jakiejś nowoczesnej wersji Big Brother’a. Miałam wrażenie, że wszystko było „na pokaz”, bardzo mało było w tym wszystkim autentyczności. Starsza przedstawicielka grupy siedziała sobie na ziemi i dziergała chusty, które oczywiście można było sobie sprezentować. Dzieci biegały po wiosce i wyciągały do nas rączki, szepcząc: „Money”. Jest to rzadko spotykany obraz w Mjanma, ale jak widać, tutaj również dotarła masowa turystyka, a wraz z nią zły wpływ na lokalną ludność. Nawet jeżeli myślisz, że pomagasz tym istotom, wrzucając im do rączki dolara, tak naprawdę wyrządzasz im tylko krzywdę. Lepszą formą pomocy jest zaangażowanie się w różnego rodzaju wolontariaty i akcje charytatywne.
Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w kolejnej wiosce. Nasza pani, której chyba lekko nie było, bo przecież była w stanie błogosławionym, zarządziła 2-godzinną przerwę. Sam trekking jest bardzo łatwy i jako że jezioro Inle znajduje się w dolinie, to jest bardziej z górki niż pod górkę. Mijaliśmy kolejno łąki, pastwiska, wioski i pola. Mogliśmy poobserwować życie osób pracujących na roli. Mieliśmy również okazję na chwilę orzeźwienia w pobliskiej rzeczce. Jedyną bardziej ekscytującą sytuacją była próba ucieczki przed bawołem jednej z uczestniczek wycieczki. Uciec jej się udało, ale przez resztę trekkingu spoglądała na bawoły nieufnym wzrokiem.
Wieczorem dotarliśmy do kolejnej wioski i właśnie tutaj zostaliśmy na noc u lokalnej rodziny. Przyznam szczerze, że był to dla mnie najlepszy moment naszej 2-dniowej wyprawy i świetne doświadczenie. Wychodek był na zewnątrz, zamiast prysznica mieliśmy kubeł zimnej wody, a o prywatności można było zapomnieć, gdyż kubeł również znajdował się na podwórku. Spaliśmy wszyscy „w kupie”, na rozlożonych na podłodze matach bambusowych. Jedzenie było przepyszne, wszystko wegańskie. Po kolacji usiedliśmy na ganku, obserwowaliśmy gwiazdy i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy natury.
Drugiego dnia wyruszyliśmy o 7 rano, aby uniknąć upału. Już po 2 godzinach nasza pani zarządziła postój na herbatę, więc grzecznie spełniliśmy jej oczekiwania. Gdy dziewczyny popijały sobie herbatkę, chłopcy postanowili pograć w piłkę, znalezioną w pobliskim rowie. Po przerwie czekał nas jeszcze 2-godzinny marsz i dotarliśmy do „bramki”, gdzie należy uiścić opłatę za wejście na teren jeziora Inle. Bilet ważny jest tydzień i kosztuje 10 dolarów. Pieniądze te mają być przeznaczone na ochronę zabytków w regionie oraz na utrzymywanie czystości jeziora i okolic. Czy jest to prawdą – trudno powiedzieć. Dużo osób twierdzi, że datki te tak naprawdę idą w ręce armii. Część turystów próbuje uniknąć obowiązkowej opłaty i do Inle jadą „na stopa”.
Nad jezioro dotarliśmy około godziny 13, czekał tam na nas lunch, a później łódka, którą popłynęliśmy do miejscowości Nyaungshwe, gdzie dociera większość turystów, ze względu na świetnie rozwiniętą bazę hotelową oraz duży wybór zorganizowanych wycieczek po jeziorze i okolicach. Każdy z uczestników wyprawy rozszedł się w innym kierunku, my również wyruszyliśmy w poszukiwaniu nowej przygody.
„Podróże mają magiczną moc uzdrawiania duszy i zdecydowanie pomagają zdystansować się do problemów dnia codziennego. Nie rozwiązują ich bezpośrednio, jednak pomagają przewartościować i spojrzeć na nie jakby z drugiego brzegu rzeki.” Martyna Wojciechowska
Podoba Ci się? Zostaw komentarz, polub zdjęcia i podaj dalej! 🙂 Moje aktualne przygody możesz śledzić na Instagramie. Twoje zaangażowanie sprawi mi ogromną radość.
Masz ochotę posłuchać piosenki o rowerze? 🙂 Kliknij tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=R0jpIzJy2VY
Galeria


























