Droga do Hpa-an

Droga do Hpa-an

Prawy do lewego i przystanków pięć. Pierwsze oblicze Birmy

Uroki podróżowania polegają na tym, że plany i punkt docelowy wyprawy mogą zmienić się z dnia na dzień. Tak też i było w naszym przypadku. Zamiast w Chinach, wylądowaliśmy w Birmie. I była to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjęliśmy podczas naszej wyprawy.

Zaczęło się od przekroczenia granicy w Mae Sot, pomiędzy Tajlandią i Mjanmą. Przyznam, że oboje nie wiedzieliśmy, czego spodziewać się po tym kraju – w głowie mieliśmy historie napotkanych podróżników, którzy byli zachwyceni gościnnoscią mieszkańców,  jak i również opowieści o tym, jak armia kontroluje to państwo, i jak może być tu niebezpiecznie. Jak się później okazało – w żadnym innym kraju azjatyckim nie czuliśmy się tak bezpiecznie, a ludzie tutaj są niesamowici – pomocni, uśmiechnięci i otwarci.

Wizy załatwiliśmy będąc jeszcze w Chiang Mai i aplikując online poprzez stronę: https://evisa.moip.gov.mm/. W formularzu trzeba podać nazwę miejscowości, w której będziemy przekraczać granicę. Będąc w Chiang Mai, najbliższą granicą jest Mae-Sai – Tachileik, ale ze względu na niestabilną sytuację w północnym rejonie Birmy, po przekroczeniu granicy nie można przemieścić się transportem publicznym, a jedyną możliwością jest wykupienie  lotu z Kengtung do innych miast w Birmie. My wybraliśmy łatwiejszą opcję Mae Sot – Myawaddy. Tajlandia ma bardzo dobrze zorganizowaną komunikację publiczną i jest w czym wybierać – zdecydowaliśmy się na Green Bus. Przejazd zajmuje około 6 godzin. Dużo ludzi decyduje się na przekroczenie granicy z Birmą w ten sam dzień, my jednak postanowiliśmy zostać w Mae Sot na noc i zwiedzić okolicę.

Samo przekroczenie granicy bylo łatwe i płynne. Przy jednym okienku wypełniliśmy formularz wizowy, po czym dwóch uśmiechniętych i dowcipnych celników wzięło nas do pomieszczenia i zadało kilka standardowych pytań. Następnie przyszedł inny pan i zaprowadził nas do agencji, która zajmowała się organizowaniem transportu, tzw. shared taxi. Pan od taksówek był niezwykle pomocny i życzliwy. Birma przywitała nas szerokim uśmiechem na twarzy. 🙂 Szybka zmiana czasu (ku naszemu zdziwieniu – 30 minut różnicy!), przestawienie się ponownie na ruch prawostronny, i tak oto po krótkim czasie wyruszyliśmy w kierunku Hpa-an – naszej pierwszej destynacji.

Pierwszą rzeczą, która nas zdziwiła, było to, że obowiązuje tutaj ruch prawostronny, jednak kierownica znajduje się również po prawej stronie. Pasażer pełni więc zasadniczą rolę podczas wyprzedzania. Podczas kolonizacji Birmy przez Anglików obowiązywał ruch lewostronny i tak było jeszcze przez kolejne 22 lata po odzyskaniu niepodległości. Do czasu, kiedy generał Ne Win w 1970 roku postanowił, z dnia na dzień, że od tej pory kierowcy będą jeździć po prawej stronie ulicy. Są dwie wersje powodów tej decyzji. Jedna głosi, że astrolog rzekł żonie Ne Wina, iż zmiana organizacji ruchu drogowego przyniesie Birmie wszelki dobrobyt i uchroni przed niebezpieczeństwami. Druga wersja jest taka, że generałowi zwyczajnie przyśniła się zmiana ruchu na prawostronny, a że był człowiekiem czynu, po przebudzeniu wcielił swój sen w życie. Nie przewidział chyba, że po tylu latach samochody pozostaną takie same i nadal będą sprowadzane głównie z Japonii! 🙂

Po czterech godzinach jazdy taksówką, którą dzieliliśmy z 8 innymi osobami (organizacja przestrzeni w Azji wymiata!) oraz po pięciu postojach – a to na obiad, a to na krótkie pogawędki oraz umycie auta,  dotarliśmy w końcu do celu.

Dobrego złe początki, czyli miłość od (nie)pierwszego wejrzenia

Początki nie zawsze są łatwe, pozory często mylą i nie jest to miłość od pierwszego wejrzenia. Tak było w przypadku Hpa-an. Pierwsze spostrzeżenie – chaotyczne, głośne miasteczko. Druga obserwacja – nie jest tak łatwo znaleźć zakwaterowanie, szczególnie będąc „rozpuszczonym” po tajskich luksusach. Niestety, o czym dowiedzieliśmy się własnie tutaj, standardy w Birmie zdecydowanie odbiegają od normy w porównaniu do ceny. Musimy liczyć sie z tym, że zapłacimy trochę wiecej, niż w większości krajów Azji południowo – wschodniej. Jest to jednak nieistotny szczegół dla osób, którym bardziej zależy na poznaniu Birmy – kultury, przepięknych krajobrazów, zabytków oraz pogodnych i uśmiechniętych mieszkańców.  Nawet turyści są nieco inni – mało kto przyjeżdża tutaj na imprezy, bo ich po prostu tutaj nie ma, po północy nie ma żywego ducha na ulicy. 🙂 Po dłuższych poszukiwaniach zatrzymaliśmy się w hostelu Soe Brother’s 1. Nie należy do najczystszych, ale nadrabia atmosferą i ciekawymi ludźmi, którzy się tutaj zatrzymują.

Pierwszy dzień nie należał do udanych, jednak drugiego dnia, gdy postanowiliśmy pozwiedzać okolicę, pokochaliśmy Hpa-an. Spacerując wzdłuż jeziora, zaczepiła nas młoda dziewczyna i zaprosiła do pobliskiego Domu Kultury. Okazało się, że w weekendy dzieci przychodzą tutaj, aby poczytać i nauczyć się angielskiego. Było też przedstawienie teatralne. Dzieciaki i dorośli zachwycili nas swoją otwartością i przyjaznym nastawieniem do świata. W okolicach ośrodka zorganizowano akcję zbierania śmieci. Zacny cel, gdyż śmieci w tym kraju widać na każdym kroku i nikt się specjalnie tym nie przejmuje. Przyłączyliśmy sie i my – ku zdziwieniu i uciesze nastolatków.  Po drodze zaczepiła nas jeszcze pani z trójką dzieci i bardzo chciała zrobić sobie z nami zdjęcie. Jak okazało  się później podczas naszej wojaży, Birmańczycy uwielbiają robić sobie zdjęcia z turystami  (swego rodzaju hobby) i część swojego czasu spędzasz pozując i szczerząc zęby – czy Ci się to podoba czy nie. Nie trzeba być sławnym,  żeby poczuć się jak celebryta w Birmie. 🙂

Po tym przyjemnym i pełnym atrakcji poranku zgłodnieliśmy lekko, więc czas było znaleźć jakąś jadłodalnię. Przemierzając małe uliczki, natrafiliśmy na tajską knajpkę. Zazwyczaj staramy sie jeść tylko lokalne przysmaki,  ale skusił nas Pad Thai, za którym już zdążyliśmy się stęsknić. Pad Thai był pierwsza klasa, a pracownicy mili i skorzy do rozmowy. Obok knajpki znajdował się lokalny targ, więc zajadając się makaronem i popijając zimnym piwem ABC, mogliśmy poobserwować codzienność tutejszych ludzi. Można kupić tutaj wszystko – od ubrań, po owoce, ryby, przyprawy, słodkości. W pobliżu znajduje sie Soe Brother’s 2, nowsza i trochę bardziej wypasiona wersja naszego hostelu, gdzie pokoje mają łazienki i otwierające się okna, a co niektórzy szczęśliwcy mają nawet prywatne balkony. My jednak nie skorzystaliśmy z tego luksusu – trochę ze względu na cenę (pokój za 25 dolarów, a w naszym zapłaciliśmy 13), a trochę ze względu na lepszą, naszym zdaniem, atmosferę w jedynce.

Pod kątem jedzeniowym warto odwiedzić lokalną restaurację San Ma Tau. Znajduje się około 15 minut spacerkiem od centrum. Czeka tam na Was prawdziwa uczta w stylu birmańskim – oprócz głównego dania dostaniecie również 10 „przystawek”. Smaczne, tanie, lokalne jedzenie.  Polecam również Veranda Youth Community Cafe. Działalność ta wspomaga lokalne przedsięwzięcia, trenuje osoby młode pod kątem przygotowania do pracy, promuje organiczną żywność oraz ochronę środowiska. Więcej na stronie: http://verandacafe.weebly.com/. Czy wspomniałam o najlepszej kawie w Hpa-an?

Wieczór to czas na poznawanie innych podróżników i  dzielenie się doświadczeniami z wypraw. W okolicy naszego hostelu znajdowała się restauracja Lucky 1 i to tutaj spotykaliśmy się wieczorami. W Birmie nie licz na to, ze znajdziesz bary otwarte do późnych godzin nocnych. Wszystko zamykane jest około 22-23. Na porządku dziennym są też przerwy w dostawie prądu i jakoś nikt się specjalnie tym nie przejmuje. Zamknięte lokale i brak prądu to jednak fajna okazja, żeby spotkać się na jednym z balkonów w Soe Brother’s i sącząc piwo, porozmawiać z innymi podróżnikami, posłuchać muzyki, znaleźć nowe inspiracje.  Bardzo spodobała mi się historia szalonej Kamili, 21-letniej studentki,  która jednego dnia obudziła się i postanowiła pojechać do Azji…”na stopa”! Wzięła dziekankę, pojechała do Holandii na zarobek przy zrywaniu truskawek, po czym wyruszyła w drogę. Podziwiam takich młodych ludzi – za odwagę, otwartość oraz potrzebę odkrywania miejsc dotąd nieznanych. Inną osobą, która bardzo mnie zainspirowała, był Martin, którego poznaliśmy również na jednym z balkonów Soe Brother’s. Martin, 23-letni Niemiec, jest wiecznym marzycielem i idealistą oraz podróżuje po Azji bez Smartphona ani bez mapy – po prostu jedzie tam, gdzie go serce i intuicja poniesie. 🙂 Intuicja widocznie kazała mu podążać za nami i od tej pory był naszym nieodłączym kompanem podczas podróży przez Birmę – podróże zdecydowanie zbliżają.

Schody do nieba – droga na Zwegabin  

Będąc w Hpa-an, warto wspiąć się na górę Zwegabin, na szczycie której znajduje się klasztor. Dojazd można zorganizować poprzez pracowników hostelu, a przejażdżka zajmuje około 30 minut. Inną opcją jest wypożyczenie skutera i objazdówka po okolicy. Gorąco polecam zwiedzenie jaskini Saddan, która jest tak duża, że pomieścili w niej posągi Buddy oraz małe pagody. Warto również znaleźć czas na jaskinię Kaw Ka Taung oraz znajdujący się tam naturalny basen – gratka dla milośników kąpieli i tych, którym doskwierają upały, i mają ochotę na chwilę orzeźwienia.

Wracając do góry Zwegabin, popularną atrakcją jest wspinaczka poranna, aby móc podziwiać wschód słońca. My już jednak pogodziliśmy się z faktem, że do porannych ptaszków nie należymy. Nawet jeżeli chęci są, to gdy dzwoni budzik o 4 nad ranem, lepszą opcją jest przewrócenie się na drugi bok. 🙂  Wraz z grupą ludzi  z hostelu rozpoczęliśmy podejście po godzinie 15, licząc na to, że nie będzie już strasznego upału. O jakże się pomyliliśmy! Zacienienia po drodze jest bardzo mało, schodów natomiast bardzo dużo, więc lekko nie było. Po 2 godzinach, spoceni i umęczeni, dotarliśmy na szczyt. Ściągneliśmy buty, zakryliśmy ramiona i wkroczyliśmy na teren klasztoru. Jest tu wegańska stołówka prowadzona przez mnichów, więc skusiliśmy się na przysmaki. Zachód słońca był magiczny. Zejście po ciemku już trochę mniej magiczne, ale zdecydowanie ekscytujące. Jeżeli zdecydujesz się na podziwianie zachodu słońca, pamiętaj o latarce – trasa nie jest oświetlona i jest bardzo stromo. Do miasteczka postanowiliśmy wrócić „na stopa”. Wieczorem czekała na nas pyszna kolacja w Lucky 1 oraz zabawy i wygłupy  z małą córką właścicieli restauracji. Resztę wieczoru spędziliśmy słuchając islandzkiej muzyki na balkonie dormów w Soe w towarzystwie Alexis, Izraelczyka (imienia już niestety nie pamiętam) oraz Martina, który na dłużej zagościł w naszych sercach. To jest to, co kocham najbardziej w podróżach – poznawanie niesamowitych i inspirujących ludzi.

„Sama wędrówka  jest ważniejsza od tego, co pchnęło Cię do ruszenia w drogę.” P.Coelho

Podoba Ci się? Zostaw komentarz, polub zdjęcia i podaj dalej! 🙂 Moje aktualne przygody możesz śledzić na Instagramie. Twoje zaangażowanie sprawi mi ogromną radość.

Galeria 
 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Off The Beaten Track