
Wsiąść do pociągu byle jakiego. Droga z Bago do Taungoo
Przemieszczając się transportem publicznym w Birmie, trzeba liczyć się z tym, że potrwa to dłużej niż sobie to zaplanowaliśmy. Jakość dróg pozostawia tu wiele do życzenia, a kierowcom też specialnie się nie śpieszy. W autobusach klimatyzacji albo nie ma wcale albo w drugą stronę – czujemy się jak eskimos w iglo. Możemy za to liczyć na dużą dawkę rozrywki oraz towarzystwo Birmańczyków, którzy są bardzo zainteresowani naszą obecnością – uśmiechają się, zagadują i częstują wszelkimi dobrami, aż brzuchy pękają od nadmiaru słodyczy i innych przysmaków. W telewizorze (tak, w lokalnych autobusach zawsze jest telewizor!) lecą hiciory w stylu disco-birmo, a następnie jakiś ckliwy film bądź komedyjka. Nudzić się tu z pewnością nie będziecie! Jest to też dobry moment z zapoznaniem się i praktykowaniem układów tanecznych w stylu birmańskim podczas oglądania wideoklipów. 🙂 W drodze z Hpa-an do Bago zobaczyliśmy nawet w TV słynnego mnicha, poznanego przed wspinaczką na Zwegabin. Dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, że rzeczywiście wielki z niego celebryta, jak zapewniał nas wcześniej. Jego wizytówka posłużyła nam nawet przy próbie wtragnięcia do jednej z pagód w Pagan, ale o tym później.
Turyści do Bago przyjeżdżają zazwyczaj na jeden dzień, aby zobaczyć tutejsze atrakcje: pagodę Shwemawdaw, klasztor Sha-Khat Wain, królewski pałac Kanbawzathadi, Shwethalyaung Budda, Mya Tha Lyaung – wielkigo, leżącego Buddę oraz Shwe Aung Ywe – świątynię wybudowaną na wzgórzu. Roztacza się stamtąd wspaniała panorama Bago i Shwemawdaw Paya. Warty odwiedzenia jest Klasztor Węża. Swoją sławę zawdzięcza on przede wszystkim uroczemu stworzeniu, które zamieszkuje ów klasztor – siedmiometrowemu pytonowi. Wąż ma 118 lat, waży 110 kilogramów i jest czczony jako reinkarnacja opata klasztoru w Hsipaw. Jest karmiony raz w tygodniu i pochłania wtedy 14 kurczaków. Wierni, którzy chcą okazać cześć opatowi, obdarowują węża banknotami. Aby zapewnić mu godne warunki, został wybudowany basen, w którym pyton może zażyć kąpieli. Chcąc zwiedzić wszystkie atrakcje w Bago, należy wykupić bilet w cenie 10 dolarów. Baza hotelowa jest ograniczona, ponieważ mało ludzi decyduje się zostać tutaj na noc. My zatrzymaliśmy się w San Francisco Motel. Pensjonat prowadzony jest przez uśmiechnięte i pomocne siostry, a czas umila im uroczy pies. Poznaliśmy tutaj również sympatyczną parę Hiszpanów, którzy przez calą Azję przemieszczają się „na stopa”.
Na drugi dzień wstaliśmy bladym świtem i wyruszyliśmy na stację kolejową, gdyż postanowiliśmy odbyć swoją pierwszą podróż birmańskim pociągiem. Jakoś na migi dogadaliśmy się, gdzie chcemy jechać. Bilet był w języku birmańskim, ale założyliśmy, że jedziemy tam, gdzie chcemy. Umiejętność czytania i odpowiedniego wykorzystania mowy ciała jest bardzo cenną zdolnością w kraju, w którym nie wszyscy władają językiem angielskim. 🙂 Pociąg podjechał, a do nas podszedł pan z kolei i osobiście zaprowadził do przedziału – obsługa klienta pierwsza klasa! Nie liczcie na zawrotne prędkości na miarę Pendolino. Była to raczej podróż w starym, dobrym polskim stylu, gdy zamarzły tory bądź ktoś te tory ukradł. Jakże interesująca była jednak ta przejażdźka! Na każdej stacji kobiety wskakiwały z różnymi smakołykami do przegryzania – słodki ryż w pędzie bambusa, ryż smażony, kury w każdej postaci i inne cuda, których nie potrafiliśmy zidentyfikować. Perony również zapełnione były przekupkami, które przygotowywały tu swoje dobra. Przejażdżka była miła i przyjemna, a Kevin nie mógł się nadziwić, ile ma miejsca na nogi, co w Azji jest niespotykanie rzadkie – ku niewygodzie osób nieco wyższych niż przeciętny obywatel. Po pięciu godzinach dojechaliśmy do Taungoo. Atrakcja ta kosztowała nas jedyne K3000.
Rowery i sałatka z papai, czyli życie celebryty na birmańskiej wsi
Po przyjeździe okazało się, że jesteśmy tutaj chyba jedynymi turystami, wnioskując po zaciekawionych minach i wszelkim poruszeniu mieszkańców. Na każdym kroku słyszeliśmy: Hello,Mingalabar! Ciekawe jest życie celebryty i można zachłysnąć się tą sławą, ale przyszedł czas, żeby dostać się do naszego hotelu. Tak, hotelu właśnie – postanowiliśmy zaszaleć i troszkę sobie dogodzić, zarezerwowaliśmy więc nocleg w Myanmar Beauty Hotel, na samiutkiej wsi. Problem w tym, że w Taungoo nie było ani tuk-tuków ani taksówek, a przynajmniej my żadnych znaleźć nie mogliśmy. Po 30 minutach chodzenia w upale z plecakami, nieustannym odmachiwaniu do lokalsów, w końcu znaleźliśmy nasze wybawienie – szczuplutki pan wyrósł przed nami z rikszą i kazał wskakiwać. Po jego wyrazie twarzy wywnioskować można było, że trochę się przeliczył, i wcale nie było mu tak lekko z nami i naszym dobytkiem. Gotowa już nawet byłam pomóc mu z tym pedałowaniem, ale chłopak był dzielny i dał radę przejechać te pięć kilometrów. I oto byliśmy w naszym raju. Hotel jest rzeczywiście oazą spokoju. Usytuowany jest pośród przeróżnych drzewek owocowych oraz pól. Niestety byliśmy jedynymi gośćmi, ale Pani Chan senior umiliła nam czas, oprowadzając po wielkiej działce i opisując wszystkie poszczególne drzewa, warzywa i owoce. Jej mąż natomiast usiadł z nami wieczorem i opowiedział nam mnóstwo ciekawych historii o Mjanma. Moją ulubioną opowieścią była anegdotka o grupie etnicznej Pa’O, gdzie kobiety chodzą ubrane na czarno, a na głowie mają kolorowe chusty, własnoręcznie haftowane. Ich głównym zajęciem jest sprzedaż rękodzieła oraz warzyw i owoców na targach w regionie Shan. Ponoć ożenek z kobietą z grupy Pa’O jest marzeniem każdego Birmańczyka, gdyż są one tak pracowite, że mężczyzna nie musi robić nic, jak tylko siedzieć, pić piwo i palić birmańskie cygara. 🙂
W pobliżu Myanmar Beauty Hotel nie ma żadnej restauracji, jest jednak możliwość zamówienia dania „na wynos”. Smakowało jak domowy posiłek – pyszna zupa, którą najadłyby się trzy osoby. Wieczorem usiedliśmy na naszej werandzie i wsłuchiwaliśmy się w odgłosy natury.
Na drugi dzień czekała na nas istna uczta śniadaniowa. Czytaliśmy już o tym i był to jeden z powodów, dla którego zarezerwowaliśmy ten hotel. Rzeczywistość przerosła jednak nasze wyobrażenia. Było to najlepsze śniadanie, jakie jedliśmy w Azji! Pani nieustannie donosiła kolejne porcje przeróżnych dań – było ich chyba z 15! Tak oto spędziliśmy nasz poranek – pochłaniając te pyszności przez dwie godziny, i prowadząc miłą pogawędkę z Panem Chanem Juniorem. Nauczyliśmy się też, jak powstaje thanaka – słynny kosmetyk powszechnie użwany w Birmie. Właściwie pierwsze, co rzuciło nam się w oczy przy granicy Tajlandii z Birmą, to właśnie ludzie wysmarowani tą pastą koloru beżowo – żółtawego. Jest to sproszkowane drewno drzew z gatunku Murraya, mieszane z wodą. Aby drewno nadawało się do użycia i miało odpowiednie właściwości, roślina musi mieć co najmniej 35 lat. Thanaka posiada właściwości wygładzające, wybielające i chłodzące, chroni przed promieniami słonecznymi i wiatrem, służy również jako makijaż. Stosowana jest w Birmie od blisko 2 tysięcy lat. Kobiety więc codziennie rano nakładają sobie i swoim pociechom tę maź na twarz. Zazwyczaj w postaci pasków bądź kręgów, ale jeżeli obudzi się w nich dusza artysty, to wtedy puszczają wodze fantazji i pozwalają sobie na bardziej wymyślne wzory.


Po tym wielkim, śniadaniowym obżarstwie trzeba było się trochę poruszać, wyruszyliśmy więc na wyprawę rowerową po okolicznych wsiach. Był to jeden z niezapomnianych momentów podczas naszego pobytu w Birmie. Piękne krajobrazy, pola ryżowe oraz urocze chatki. Urzekła nas przede wszystkim gościnność i otwartość mieszkańców. Po 20 minutach zostaliśmy zaproszeni przez młodego chłopaka do mieszkania jego rodziny. Prowadzą lokalny sklepik, zostaliśmy poczęstowani ichniejszym Redbullem, Coca-Colą i ciasteczkami. Spędziliśmy z nimi godzinę, porozumiewając się na migi i uśmiechając do siebie serdecznie. Dołączyło do nas rówież kilku sąsiadów, którzy byli bardzo zainteresowani naszą obecnością. To jest to, co pokochałam w Birmie najbardziej – tutejsi ludzie mają tak niewiele, ale nie zależy im na szybkim zarobku, nie jesteśmy dla nich chodzącą skarbonką, jak to bywa w niektórych krajach azjatyckich. Oni po prostu są nas ciekawi i chcą z nami pobyć – ot tak, po prostu. Na koniec naszej gościny dostałam w prezencie kapelusz od młodej dziewczyny. Odwdzięczyliśmy się koszulką z ręcznie namalowanym obrazkiem i podpisem.
W drodze powrotej, przejeżdzając przez lokalny market, zostaliśmy zaproszeni ponownie przez lokalną rodzinę, tym razem na sałatkę z papai w pobliskiej jadłodalni. Mieliśmy okazję porozmawiać przez chwilę z właścicielką, która okazała się być nauczycielką w pobliskiej szkole. Potowarzyszyły nam również dwie córki sąsiadów oraz młody syn, który właśnie przeszedł szkolenie na mnicha. Pani zasmuciła się, że już dziś opuszcamy Taungoo. Zaproponowała, iż możemy zostać u niej następnym razem, i broń boże nie chciała żadnej opłaty za tę najpyszniejszą pod słońcem sałatkę z papai. Na pożegnanie poczęstowała nas jeszcze herbatą. Zamiłowanie do picia tego napoju Birmańczycy najwidoczniej odziedziczyli po dawnych kolonistach – Anglikach. Pierwsze, co często wjeżdża na stół przed posiłkiem, jest herbata właśnie. I każdy chce Cię tym naparem częstować. Nawet jeżeli zamówisz kawę, to w wielu przypadkach dostaniesz herbatę. I niech nie myli Cię nazwa Coffee Shop, bo tutaj też zazwyczaj podają herbatę! To nie jest kraj dla kawoszy! 🙂 Wieczorem wskoczyliśmy do nocnego autobusu zmierzającego w kierunku Kalaw z przekonaniem, że jeszcze tutaj wrócimy.
„Nie chodź tam, dokąd może zaprowadzić Cię droga. Zamiast tego idź tam, gdzie ścieżki nie ma w ogóle i pozostaw za sobą szlak.” R.W.Emerson
Podoba Ci się? Zostaw komentarz, polub zdjęcia i podaj dalej! 🙂 Moje aktualne przygody możesz śledzić na Instagramie. Twoje zaangażowanie sprawi mi ogromną radość.
Jeżeli masz ochotę poruszać się w rytm birmańskiej muzyki i nauczyć się wspomnianych układów tanecznych, kliknij tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=gGfTNV4hwzc&list=PLD71FDCA5003CF7C7
Galeria

















2 thoughts on “Wsiąść do pociągu byle jakiego. Droga z Bago do Taungoo”
„Niki” …super! Gratuluję! Czytałam z przyjemnością ☺
Cieszę się Kochana! 🙂 Pracuję nad kolejnymi artykułami.